środa, 12 listopada 2014

"Morze Żółte" (2010) - Pieśń o ludziach siekiery i noża (mój film roku)

Ktoś, kto zdecydowałby się publicznie oświadczyć, że kino koreańskie jest najbrutalniejsze na świecie, nie doczekałby się słowa sprzeciwu z żadnej ze stron. Rzeź zaprezentowana w sztandarowych produkcjach, takich jak “Trylogia Zemsty” (“Oldboy”, “Pani Zemsta”, “Pan Zemsta”) czy “I Saw The Devil” wyznaczyła ścieżki, jakimi ochoczo podążają koreańscy reżyserzy testując wytrzymałość psychiczną współczesnego widza. Pewnym krokiem zmierza po niej także Hong-jin Na, autor znakomitej “Pogoni” z roku 2008, który dwa lata później zrealizował doskonałe “Może Żółte”, o którym opowie się tu w kilku ciepłych słowach. 
  

Akcja filmu rozpoczyna się w Chinach, w mieście pełnym ludzi i problemów, jakie stwarzają. Zadłużony na sporą sumę kierowca taksówki Gu-Nam otrzymuje od lokalnego gangstera, pana Myeona intratną propozycję. Środki uzyskane po jej wykonaniu pozwolą mu spłacić kredyt za nielegalne przeszmuglowanie jego żony do Korei Południowej, dokąd nie pojechała na wakacje i nie daje stamtąd znaku życia. Propozycja jest banalna: ma pod wskazanym adresem zabić wyznaczoną osobę. Dokonać ma tego w Seulu, gdzie ślad po jego żonie urwał się jakiś czas temu. Na tyle długi jednak, aby poważnie się zaniepokoić. Gu-Nam przyjmuje ofertę. Wszak bieda na całym świecie wygląda tak samo i przypuszczalnie podobne są sposoby na wydźwignięcie się z niej. Zarówno legalne, jak i te kolidujące z prawem.
Taki jest wstęp do rzezi. A właściwie Rzezi.


Zapytałby ktoś czy “Może Żółte” niesie w sobie jakieś głębsze treści, oprócz tej, że człowieka skrzywdzić można zarówno nożem, jak siekierą? I tak, i nie. Gatunkowo “Może Żółte” to rasowy thriller, a więc kino rozrywkowe, przy czym warto pamiętać, że nie wszyscy relaksować się lubią w rzece krwi nieprzerwanie sączącej się z ekranu. Ale można także powiedzieć, że to studium desperacji zrodzonej w wyniku splotu pewnych okoliczności, jakie wymykać zaczęły się spod kontroli. Osobiście trzymam się wersji pierwszej, bo przecież nie każdy film musi przemawiać mądrym językiem o sprawach ważnych, albo o takich, które reżyserowi w danej chwili istotne się wydają.


Mówiąc o “Morzu Żółtym” obowiązkowo należy wspomnieć o aktorach, a zwłaszcza o postaciach pierwszoplanowych: doskonale obytego z biedą taksówkarza Gu-nama (Jung-woo Ha) oraz zżytego ze środkami przymusu bezpośredniego pana Myeona Yoon-seok Kim). Tandem ten sprawia, że 160 minutowa produkcja rozpędzając się w pierwszym rozdziale - bo na rozdziały film został podzielony - przez trzy kolejne przemyka niemal w ekspresowym tempie, sprawiając, że serce zaczyna bić szybciej, a policzki różowieją od emocji, jakimi wręcz eksploduje koreańska produkcja. 



Jest przede wszystkim “Morze Żółte” rzeźnicką opowieścią o próbie odmiany swojego losu, która zamiast nowym życiem, kończy się śmiercią nie widzącą różnicy między bogatym, a biednym. Intensywna akcja wypełniona licznymi zwrotami nie ustępuje podobnym produkcjom realizowanym w Hollywood, a ma nawet na nimi pewną przewagę: posiada charakterystyczny sznyt jasno podkreślający jej azjatyckie pochodzenie. I słusznie. W dobie unifikacji i kserowania najbardziej powinno się cenić podkreślanie odrębności wynikającej z różnic kulturowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz